piątek, 27 października 2017

W kręgu Hubertusa cz.1

Do powstania II Rzeczpospolitej w 1918 roku, a właściwie do 1920-go, kiedy Bydgoszcz na mocy traktatu wersalskiego wróciła do Polski, kultura w naszym grodzie była przede wszystkim zasługą jej niemieckich mieszkańców. Duża ich część wyemigrowała wraz z niemieckimi władzami miasta. Zatem dwudziestolecie międzywojenne w mieście rzemiosła, przemysłu i handlu było mozolnym tworzeniem własnych elit intelektualnych. Proces ten został brutalnie przerwany we wrześniu 1939 roku.
W czasie drugiej wojny światowej Bydgoszcz straciła prawie jedną czwartą mieszkańców, głównie wykształconych, gdyż mając na uwadze zniszczenie polskości grodu nad Brdą, takich przede wszystkim Niemcy zaciekle mordowali. Po wojnie zatem na kilka dziesiątków lat Bydgoszcz była pustynią kulturalną.
Na szczęście na niwie kultury mieliśmy swoich „siłaczy”, którzy już od pierwszych dni wolności czynili wszystko, by podźwignąć Bydgoszcz ze strat: Witold Bełza (1886-1955) bibliotekarz i naukowiec, ponownie zajął się zarządzaniem Biblioteki Miejskiej; Marian Turwid (1905-1987), malarz i poeta, zorganizował liceum plastyczne i zasłużył się zarówno dla środowiska malarzy jak i literatów; Andrzej Szwalbe (1923-2002), dyrektor Filharmonii Pomorskiej, który sprawił, że Bydgoszcz stała się ważnym ośrodkiem muzycznym w Polsce z własnym liceum muzycznym, akademią i operą. Dzięki nim miasto rozkwitło.
Niemniej środowisko twórcze przez wiele lat były wątłe, ograniczały do kilku, kilkunastu nazwisk: Marian Turwid, Jan Górec-Rosinski, Jerzy Sulima-Kamiński, Andrzej Baszkowski. Dopiero później przyszła fala wraz z Wojciechem Banachem, Stefanem Pastuszewskim, Jolantą Baziak, Danutą Künstler-Lagner, Dariuszem T. Lebioda, czy Jarosławem Jakubowskim.
Na tym tle Towarzystwo Poetów Nieznanych jawi się jako głód wielkiej literatury, jako marzenie, by wyrwać się z szarej codzienności, gdzie tylko praca, dom, niedzielny kościół i niedzielny spacer, by być kimś naprawdę niezwykłym…
Poza wspaniałą twórczością Huberta Ostoi-Dybowskiego Towarzystwo nie pozostawiło po sobie żadnych wybitnych dzieł, ale warto się nad nim pochylić, właśnie ze względu na owo pragnienie innego, bardziej kolorowego życia niż to, w które w represyjnych i ponurych czasach komunizmu Polska zamknęła swych obywateli.


Towarzystwo Poetów Nieznanych


Nieformalny krąg artystyczny w Bydgoszczy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku skupiony wokół postaci Huberta Ostoi-Dybowskiego, zwanego Hubertusem. Poeci tej formacji niespecjalnie zabiegali o publikację. Sporadycznie drukowano ich w lokalnej prasie: w „Faktach”, „Kujawach”, „Dzienniku Wieczornym”. Koncentrowali się na odczytywaniu wierszy podczas cotygodniowych wędrówek po pijalniach piwa. A ponieważ nie należeli do ludzi zamożnych, zatem bary, które odwiedzali, były pośledniejszej kategorii i nie cieszyły się dobrą sławą.
Z reguły wieczorki poetyckie od knajpy do knajpy kończyły się nad ranem rytualnym obsikiwaniem pomnika Henryka Sienkiewicza w Parku Jana Kochanowskiego w myśl uroczyście powtarzanej uwagi Hubertusa:


Ku pokrzepieniu serc Narodu
Pisałeś epos, wielki Henryku,
Więc ku pokrzepieniu pęcherza
Od Narodu otrzymasz duże siku.


Sowizdrzalska atmosfera owej rymowanki znalazła swe odbicie w wierszu Hubertusa „Spichrze nad Brdą”.




Pomnik Henryka Sienkiewicza 
w Parku Jana Kochanowskiego.
Dzieło wykonał Stanisław Horno-Popławski 
w 1968 roku w miejsce zniszczonego przez Niemców 
w 1939 roku posągu Konstantego Laszczki


Twórczość Towarzystwa Poetów Nieznanych nie wiązała się z żadnym programowym manifestem. Jedną z dwóch nieformalnych zasad, jakie w grupie obowiązywały, to oryginalność: każdy artysta starał się na tle pozostałych czymś wyróżnić. Stąd w wierszach surrealizm i żart, uwielbienie miasta, scenki obyczajowe oraz satyra.
Drugą zasadą była apolityczność. Żaden z poetów nie tworzył pamfletów na władzę ani na rzeczywistość. Ta wstrzemięźliwość najprawdopodobniej podyktowana została ostrożnością: nikt nie chciał mieć kłopotów z władzą, zwłaszcza że przekładały się one na trudności w pracy zawodowej. Poza tym ta wstrzemięźliwość wiązała się z faktem, iż bardzo często do zadań pracowników aparatu bezpieczeństwa prócz kontrolowania zachowań kibiców na stadionie należało infiltrowanie barów i środowiska piwoszy.

Przybliżony skład formacji:

1.       Hubert Ostoja-Dybowski, zwany Hubertusem,
2.       Makary Pytel, zwany Ogniomistrzem lub Makarem,
3.       Benedykt Orechwo,
4.       Cyryl Zimny, zwany Zimny Wrzask,
5.       Tadeusz Kukulski, zwany Miszczu,
6.       Jan Nepomucen Wątroba, zwany Jan Nepomucen, Nepomucek, Mucek Nep albo Neptyk.



Nastrój spotkań Towarzystwa w knajpach


Zakrapiane spotkania poetyckie obfitowały w różne zabawne momenty. Niektóre z nich są znane dzięki Benedyktowi Orechwie, gdyż miał on zwyczaj spisywać cięte uwagi mistrza zaraz po powrocie do domu. Niestety, pedanterii pióra maczanego w kałamarzu nieczęsto towarzyszyła pewność ręki i trzeźwość umysłu, stąd wiele z tej swoistej kroniki biesiadnej utonęło w kleksach i pokreśleniach i tym samym stało się nieczytelne.
Niemniej to, co udało się odczytać z kajetu ekonomisty-poety, warte jest przytoczenia, by odtworzyć klimat spotkań Towarzystwa Poetów Nieznanych.





Pewnego razu w „Słowiance”, gdy kelnerka, która wcześniej obraziła Hubertusa uwagą „Dziadku, czas pomyśleć o różańcu, a nie o piwie”, spytała „Co podać?”, poeta rzekł:
- Papier toaletowy.
- Papier toaletowy?
- Tak. – skinął głową Hubertus i dodał:


 Gdy cię widzę kochana
Mam sraczkę od rana


Bijatykę w barze „Ul” na Al. 1 Maja (dziś ul. Gdańskiej), którą zaczęły wyzwiska jednego z mocno podchmielonych gości, a skończyła interwencja funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, Hubertus filozoficznie skwitował:


Kto kurwami chętnie chlapie
Szybko w beret bęcka złapie


Pewnego razu na piwku „Pod Wisielcem” (zwyczajowa nazwa baru „Powszechny” na rogu Hetmańskiej i Sienkiewicza) mocno wstawiony Tadeusz Kukulski, zwany Miszczu, zwierzył się kolegom, że musi się leczyć, bo w miłych okolicznościach lokalowych od sąsiadki Zofii Fijałkowskiej z poddasza nabawił się dyskretnej choroby. Chichotaniu współbiesiadników towarzyszyła uwaga mistrza Huberta:

Gdy Zocha swawolna
To do trypra zdolna

Niestety, owa dyskretna choroba zaciążyła na szczęściu osobistym poety Miszczu. Kolega po piórze Makary Pytel, zwany Ogniomistrzem, który pragnął wyswatać Miszczu z jedną ze swych kilkunastoletnich córek („Do wyboru mam dwie, Genię i Renię, obie głupie i obie gospodarne”), stwierdził, że nie wyda dziecka za syfiarza, żeby zgniła w kile. I tak stolarz-poeta Tadeusz Kukulski zestarzał się w starokawalerstwie.
Natomiast przyczyna seksualnych kłopotów Miszczu, czyli Zofia Fijałkowska z poddasza na ulicy Spokojnej, nieraz wracała w żartach Hubertusa:


Od Pankraca do Bonifaca
Tadek Zochę maca

Kiedy Zocha kole płota
Zawsze najdzie mnie ochota
Łapska kiecę wnet pochwycą
I wyłoją dupsko sztycą


Hubertus a Marian Turwid

Marian Turwid (1905-1987) – nestor poezji bydgoskiej tudzież ruchu plastycznego w mieście – znał Hubertusa jeszcze sprzed wojny. Przyszła żona Huberta Ostoi-Dybowskiego, Elise Rosenbaum, była bowiem uczennicą w Miejskim Katolickim Gimnazjum Żeńskim w Bydgoszczy (dziś: VI Liceum Ogólnokształcące im. Jana i Jędrzeja Śniadeckich, przy ul. Staszica 4), gdzie Marian Turwid pracował jako nauczyciel rysunku.
Malarz nie pozostawał obojętny na urok dziewczyny, zatem relacje między nim a uczennicą nie ograniczyły się tylko suchych lekcji w szkole. Turwid wykonał kilka szybkich portrecików narzeczonej Huberusa węglem.
Nosił się też z zamiarem namalowania „Apoteozy Bydgoszczy”, w której centralnym punktem – oprócz herbu i królów związanych z miastem – byłaby żeńska postać z łukiem. Mówił dziewczętom w klasie, że Bydgoszcz ma już swoją „Łuczniczkę” w brązie, więc pora, by miała również na obrazie, który zawisłby w Ratuszu. Na modelkę upatrzył sobie Elise Rosenbaum. To ona miała pozować do roli pięknej „Łuczniczki”, naturalnie, pozować w stroju… „Łuczniczki”.
Do powstania obrazu nigdy jednak nie doszło, gdyż jeszcze przed maturą Elise poczęła i wyszła za mąż, i powiła bliźniaki. Potem przyszła wojna i śmierć w kolumnie uciekinierów…
Po latach Hubertus stworzył wiersz o „Łuczniczce”. Czy pisząc o nagim symbolu miasta, myślał wówczas o swej zmarłej żonie? O niedoszłej do skutku „Apoteozie Bydgoszczy”?

ŁUCZNICZKA

Pręży się łukiem i ciałem wysmukłym
Nad celem co umknąć pragnie przeznaczeniu
Wzrok jej skupiony
Napięcie w twarzy
Cięciwa wspiera zaciętość ust

A ty
W piękno łowczyni patrząc olimpijskie
Grotem na oddech wstrzymane
Nie wiesz ku czemu pocisk się wysunie:

Czy bólem wtargnie w ciało śmiertelne?
Czy duszę razi niczym ironia
Chociaż urodą dziewczęcą już dawno rażona?

Na szczęście spiżem jest tylko łuczniczka naga
Co granit wysoki ma pod sandałami –

Nie zapominaj o tym nie zapominaj

Hubert Ostoja-Dybowski: Łuczniczka z tomy „W cieniu mojego miasta”



Posąg „Łuczniczki” w Parku Jana Kochanowskiego, 
której autorem był niemiecki rzeźbiarz Ferdinand Lepcke 

W wieloletniej zażyłości Mariana Turwida i Huberta Ostoi-Dybowskiego rzeczą wątpliwą jest, by znany działacz kultury wiedział o twórczości bibliotekarza. Inaczej pewnie pomógłby mu w poetyckim debiucie lub postarał umieścić jego wiersze w którymś z lokalnych almanachów. Tak się jednak nie stało. Zatem dla nestora bydgoskiej poezji Hubertus na zawsze pozostał tylko mężem jego uczennicy, okazjonalnym facecjonistą i uczynnym pracownikiem Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Bydgoszczy, który w czytelni regionalnej celnie wyszukiwał potrzebnych mu dokumentów.
Raz, po niezbyt owocnej pracy w czytelni, Marian Turwid dał się namówić Hubertusowi na małą libację w towarzystwie Poetów Nieznanych. A że człowiek z niego na starość stał się nieruchawy tudzież głuchawy, zatem do w miarę eleganckiej „Słowianki” wszyscy pojechali tramwajem.
Trudno powiedzieć, czy owa nieudana kwerenda w Czytelni Regionalnej sprawiła, że malarz i poeta był w złym nastroju, czy może zwykł upijać się na smutno, dość, że przy wódce mocno użalał się nad sobą.
Mówił, że nie jest tak dobrym twórcą jak Iwaszkiewicz albo Staff.
- Ale oni nie pisali o Bydgoszczy! – ripostował Hubertus.
Mówił, że nie jest tak dowcipny jak Gałczyński.
- Marian, pisząc o Bydgoszczy, nawet Gałczyński by skapcaniał! Tu się pisze tylko na smutno. Bydgoszcz jest jak fado pod śledzia i dwie czyste. –
Mówił, że młodzi uważają go za ramola i wierszokletę.
- Ależ Marian, ty jesteś wielki! Ty jesteś jak Beethoven!
- Naprawdę?
- No pewnie! Masz równie wspaniałą głuchotę! I nie potrzebowałeś do tego aż dziewięciu symfonii!
Turwid się nie obraził. Trudno powiedzieć, czy była to zasługa jego poczucia humoru czy… głuchoty. W każdym razie po tym epizodzie ze „Słowianki” panowie jeszcze niejedną wódeczkę razem wychylili.

Mimo swoistego bydgoskiego spleenu obu poetów wiele różniło. O ile twórczość Mariana Turwida zdaje się być bardzo ugrzeczniona, skonwencjonalizowana i w tematyce raczej banalna, o tyle dzieło Huberta Ostoi-Dybowskiego niesie z sobą jakąś drapieżną zmysłowość i zimny intelektualizm. Warto zatem porównać obu artystów w wierszach o podobnej tematyce.


SPACER NAD BRDĄ

Idziemy dalej razem
brzegiem Brdy
a obraz za obrazem
coraz to jawi się nowy
i tak niespodziewany,
że trzeba wstrzymać kroku
i żadnym nie płoszyć słowem
nadpływających uroków

Marian Turwid: Spacer nad Brdą



SPICHRZE NAD BRDĄ

Brdą się kołyszą dostojne wiekami
Od szwu dachówek aż po ciemność piwnic
W żebrach sczerniałych trzeszczą wspomnieniami
Choć wzrok otwarty deskami okiennic

Barki brzuchate przywołują z ziarnem
Mowę niemiecką i polskie przekleństwa
Truchty furmanek targowisko gwarne
Noce matrosów spite do szaleństwa

Spichrze co rodne bywały towarem
Dzisiaj ugrzęzły w muzealnej nudzie
Tuczą wycieczki fotografii czarem
Gdy schodzą Bydgoszcz w turystycznym trudzie

My zaś pod mostem prężymy się sznurkiem
I spichrzom co się kołyszą wiekami
Salut z rozporka posyłamy ciurkiem
Piwo i rzekę mieszając z rzygami

Hubert Ostoja-Dybowski: Spichrze nad Brdą, z tomu „W cieniu mojego miasta”




Spichrze nad Brdą. Dla Mariana Turwida i Huberta
Ostoi-Dybowskiego to smutny widok. Obaj poeci pamiętali
bowiem, że do pożaru w 1960 roku spichrzy było pięć…



piątek, 6 października 2017

Hubertus, Hubertus!



Czasem prowadzenie bloga sprawia satysfakcję, gdyż nagle człowiek otrzymuje komunikat, że jego widzenie świata i jego fascynacje ktoś inny podziela. Ta przyjemność spotkała mnie w związku z poetą Hubertusem – zapomnianym przez Boga i ludzi twórcą wierszy o naszym pięknym grodzie. Wydawało mi się, że o Hubertusie wiem tylko ja i najstarszy góral, że jest widmem, że się tylko przyśnił, ale skontaktował się ze mną ktoś, kto go dobrze znał i mógł mi udzielić paru informacjo o artyście i o jego przyjaciołach skupionych w tak zwanym Towarzystwie Poetów Nieznanych. Oto zatem moje skromne ustalenia.


Hubert Ostoja-Dybowski, pseudonim artystyczny „Hubertus”







Żył w latach 1903-1996. Wychowywała go matka, Eulalia z domu Rachuta, ponieważ ojciec, Florian Ostoja-Dybowski, poległ w 1920 roku, na wschodzie, w czasie ofensywy wojsk polskich w wojnie polsko-bolszewickiej. Ojciec był artylerzystą. Miejsce pochówku nieznane.


Ul. Toruńska 6 w Bydgoszczy.
Tu w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku
mieszkał Hubert Ostoja-Dybowski.


Okna poety w kamienicy nr 6 przy ul. Toruńskiej




Dom Hubertusa od podwórza. 




Niewiele wiadomo o życiu Hubertusa. Przez wiele lat pracował w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej na Starym Rynku, w dziale informacji i bibliografii. Przez trzydzieści lat mieszkał w zabytkowej kamienicy na ul. Toruńskiej 6. Miał nieślubną córkę imieniem Tekla. Został pochowany w grobie matki Eulalii na Cmentarzu Starofarnym po jego ponownym otworzeniu w 1994 roku.




Mogiła Huberta Ostoi-Dybowskiego
na Cmentarzu Starofarnym w Bydgoszczy. 

Hubertus pisał wiersze. Głównie o Bydgoszczy. Otaczał go krąg ludzi dla rozrywki również parających się słowem. Wspólnie więc dla żartu utworzyli Towarzystwo Poetów Nieznanych. Owo Towarzystwo nie miało jakiegoś programu ideowego, wokół którego skupiłaby się działalność artystyczna. Było raczej krotochwilnym związkiem birbantów, którzy chętnie przesiadywali nad piwem, dyskutowali na każdy temat, prześcigali się w dykteryjkach i bon motach. Ich dziełka poetyckie – w odróżnieniu od Huberta Ostoi-Dybowskiego – miały więc charakter ulotny, okolicznościowy. Nie przedstawiały wielkiej wartości, chociaż czasem bywały drukowane (np. fraszki Jana Nepomucena Wątroby w „Dzienniku Wieczornym”).
Córka zebrała wiersze Hubertusa w tom „W cieniu mojego miasta” i wydała własnym sumptem.

Z Hubertem Ostoją-Dybowskim związanych jest kilka historii. 



Hubertus a Seneka



W ferworze dyskusji, by uniknąć zdecydowanej odpowiedzi, w chwilach zakłopotania, a także w zamyśleniu Hubertus zwykł pytać retorycznie „A co na to nasz kanalia Seneka?” i wtedy cytował stosowną sentencję łacińską w rodzaju: 

Non qui parum habet, sed qui plus cupit, pauper est.
(Nie ten jest biedny, kto posiada mało, lecz ten, kto pragnie więcej.)

Quid interest, quo quisque vitio fiat imprudens? Imprudentia par in omnibus patrocinium est.
(Cóż za różnica, jaka kogo wada ogłupia? Głupota jednako patronuje wszystkim.)

Quiquid itaque in alio reprenditur, id unusquisque in sinu suo inveniet.
(Wszystko, co potępiamy u innych, znajdziemy we własnej duszy.)

Aliena vitia in oculis habemus, a tergo nostra sunt.
(Nie spuszczamy z oczu cudzych błędów, a własne chowamy za plecami.)

Maximum remedium irae mora est.
(Na gniew najlepszym lekarstwem czas.)

Myśli Seneki w tłumaczeniu Stanisława Stabryły

Nikt z Towarzystwa Poetów Nieznanych nie wiedział, dlaczego o Lucjuszu Anneuszu Senece Hubertus wyrażał się zawsze per „kanalia” i czy był to rodzaj podziwu czy też niechęci. Wielu go o to pytało, lecz zawsze udzielał wymijającej odpowiedzi.
Benedykt Orechwo twierdzi, że to z dzieciństwa, że nauczyciel w liceum przyłapał młodego poetę, jak w podręczniku dorysowywał Senece rogi, wąsy i brodę i za karę kazał mu wyuczyć się po łacinie szeregu myśli filozofa.
Inna wersja wiąże niepochlebny epitet z mało budującym życiorysem samego Seneki, że postępował zupełnie inaczej, niż pisał. W końcu dziełem jego edukacji był cesarz Neron… 

Hubertus a Jerzy Sulima-Kamiński




Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa 
na Placu Piastowskim, po prawej – ulica Szczepana Jankowskiego 

Hubert Ostoja-Dybowski i Jerzy Sulima-Kamiński (1928-2002) uwielbiali słuchać, jak w kościele na Placu Piastowskim gra organista Szczepan Jankowski (1900-1990).
W „Moście Królowej Jadwigi”, w tomie drugim, w rozdziale XXXVII, Jerzy Sulima-Kamiński pisał tak: 


„Gasną światła przed głównym ołtarzem. Nikt jeszcze nie wychodzi. Organista Jankowski odchrząkuje piszczałki, przedmuchuje fletnie. Zaraz skoczy pod sklepienia ten płomień wysoki. Buchnie pożar, co wyniesie nas ponad ziemskie niwy. Ta melodia rozkosznie. Słaniam się i mocarnieję. Omdlewające prądy na przemian z przypływem nadludzkiej siły,

mieszają się we mnie w burzliwych wirach. Płaczę i promienieję. Ta muzyka posiada moc oczyszczającą. Rozglądam się po kościele. Czy inni odczuwają to samo co ja? Niektórzy, żegnając się, chyłkiem zmykają ku kruchcie. Dlaczego? Jak nazywa się to, co gra organista Jankowski?”


Również Hubertus w utworze „Na Placu Piastowskim” sporo miejsca poświęcił muzyce niewidomego organisty

 

NA PLACU PIASTOWSKIM

Na placu Najświętszego
Serca Pana Jezusowego
Które kościelnym bije barokiem
Towar sprzedają
Towar kupują
Wrzaskami przekupniów grzechocze Mamona

- To świeża kaczka godna pieca
I śliwek suszonych na okrasę –
Rumiana zdrowiem gospodyni
Ściśnięta chustą na włosach niedbałych
Do ręki wciska mi z zapałem
Ptaka ze skrzepłą szyją

Ktoś owoc zachwala nabrzmiały słodyczą
Ktoś wdzięczy się futrem z hodowli własnej
Tu oczy błyszczą chciwie jak bilon
Tam pijak butelką się toczy
I rdzawo naśmiewa

Pod portal więc wsuwam się
Bogaty w ornament i czujny figurą Piotra i Pawła
I zgiełk targowiska
Strząsam milczeniem nawy
A także pustką ławek czekających mszy

Tam sinym fioletem
Od Ducha Świętego idącym na apostołów
Nade mną plafon się wybrzusza

Przystaję więc okiem

Tam pod sufitem
Pionowo błyszczy powaga piszczałek
Którą dźwigają mocarne Atlasy

Przystaję więc myślą

Tam mistrz Jankowski
Wirtuoz nieobecny wzrokiem
O barok dłonie opiera na klawiszach
I kościół unosi
I mnie zasłuchanego
Nad ptaki
Nad ptaki

Przystaję więc sercem

Hubert Ostoja-Dybowski: Na Placu Piastowskim z tomu „W cieniu mojego miasta”


Po doznaniach słuchowych w Kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa obaj panowie często zachodzili do pobliskiej lodziarni, która w szarych latach Polski Ludowej w opinii wielu bydgoszczan uchodziła za najlepszą – najlepsze lody w wafelkach tam podawano: owocowe i waniliowe. A ponieważ po wydaniu pierwszego tomu „Mostu Królowej Jadwigi” Hubertus nie krył żalu do Jerzego Sulimy-Kamińskiego za przedstawienie Rachuty z ulicy Rycerskiej w utworze, więc raz go zaatakował:

- Jerzyk, dlaczego ty z Rachuty zrobiłeś kutwę?!
- Bo był.
- Jak był?! Żaden Rachuta nie był kutwą!
- Ja pamiętam…
- Gówno, pamiętasz! Knypkiem jeszcze byłeś, to co tam pamiętasz!
- Ależ Hubertusie, tak nie można. Uspokój się.
- Jak mam się uspokoić?! Moja matka była z Rachutów, więc i ja jestem Rachutą po kądzieli! Chcesz powiedzieć, że moja matka to skąpiradło?!
- Ależ ja nic takiego nie mówię!
- Właśnie że mówisz!

I ze słowami „Żebyś wiedział, że Rachuty nie są skąpiradłami!” Hubertus rozgniótł lody na czole znanego pisarza.
Odtąd aż do śmierci twórcy ze sobą nie rozmawiali. 


„Zaraz też postanowił wykorzystać okazję i wymusić na Rachucie obniżkę komornego dla dziadków. Inaczej palcem nie kiwnie.
Teraz dziadusiowie są pełni napięcia i nadziei. Ojciec na pewno coś tam u Rachuty wytarguje, bo ojciec to nie byle kto. (…)
- Tja… Z tego Rachuty to też ale jest lepszy kunda… Ja mu mówię: Daj pan tyle, a tyle, a wtedy zobaczymy, czy złapiemy złodzieja, czy nie. A za resztę spuść pan moim rodzicom komorne. To on, że komorne jedna sprawa, a włamanie druga. Że nie wolno domagać się od niego teraz, kiedy jest poszkodowany, jeszcze większych strat. Bo on zrobi bankrot i pies z kulawą nogą za nim się nie ujmie. A ja mu mówię: Panie Rachuta! Co za straty? Co za włamanie? Ta kista nudli, worek cukru, mąki, soli? To on do mnie: Pan byś nie chciał być na moim miejscu. A nafta w śledziach? Wlać naftę do śledzi to już nawet nie złodziejstwo, to sabotaż!”

Jerzy Sulima-Kamiński: „Most Królowej Jadwigi”, tom pierwszy, rozdział IV



Hubertus i małżeństwo 


Na temat swego stanu cywilnego Hubert Ostoja-Dybowski nigdy się nie wypowiadał. Był bardzo dyskretny. Koledzy z Towarzystwa Poetów Nieznanych czasem widzieli na jego palcu obrączkę, ale nigdy nie wspominał, że jest żonaty. Myśleli więc, że po prostu nie lubi mówić o swej połowicy. Kiedy jednak oświadczył im, że Tekla jest jego nieślubną córką, byli skonsternowani…
Benedykt Orechwo, czyli powiernik poety, twierdził, że Hubertus miał żonę i dwójkę dzieci. Była od niego kilkanaście lat młodsza. Nazywała się Elise Rosenbaum. Powiła mu bliźniaków. We wrześniu 1939 roku, kiedy zmobilizowany Hubert Ostoja-Dybowski walczył nad Bzurą, w kolumnie spanikowanej ludności cywilnej wraz z dziećmi uciekała do Warszawy. Za Rawą niemieckie samoloty ostrzelały i zbombardowały cywilów. Pani Wiśniewska – sąsiadka Orechwy, która również uciekała do stolicy – mówiła, że z furmanki, na której jechała Elise niewiele zostało, że wprawdzie znaleziono żonę Hubertusa całą, ale że odłamek bomby tkwił w jej potylicy. Ciałka bliźniaków były rozszarpane serią z broni pokładowej.
Latem 1940 roku zwolniony ze stalagu Ostoja-Dybowski – tak jak grobu ojca z 1920 roku – bezskutecznie próbował odnaleźć miejsce pochówku żony i bliźniaków. Może myślał, że mimo wszystko przeżyli? I może dlatego nigdy się ponownie nie ożenił? Był człowiekiem honorowym, a jednak z matką Tekli nigdy nie stanął na ślubnym kobiercu. Uznał córkę, łożył na nią i wychowywał, i był z niej dumny, ale może wbrew faktom do końca życia się łudził, że Elise i bliźniacy nagle się odnajdą?
Napisał wiersz „Zaścianek”. Czy Ela w nim wspomniana to jego go przyszła żona Elise Rosenbaum? Niestety, nie zabiegał o sławę, więc żaden błyskotliwy i dociekliwy dziennikarz nie rozpytywał go o meandry twórcze tudzież życiowe. Zatem nigdy nie dowiemy się prawdy. Chyba… że jakieś nowe dokumenty – jakieś dzienniki, listy, pamiętniki – nagle się pojawią. Ale czy się pojawią?


ZAŚCIANEK

Latem ulica Zaścianek
Która kończy Bydgoszcz
Domem i zielenią
Ma zapach smoły na dachach

Od nieba do komina
Biegają jaskółki
Spod tynku cegła ciemnieje kurzem
W światło zwinięty na progu kot

Mokry powiew bielizny za płotem
Zdrowaśką za Zdrowaśką Tyburkowa w oknie
Na ścianie narożnej
Gazowej latarni załamuje się cień

Na jezdni co nie znała bruku
Ela skakanką czeka obiadu –
Warkoczyki i makowe wstążki skaczą wesoło
Aż chce mi się klaskać i wołać że jestem

Ale nijak mi dojść do Zaścianka –
W połowie ulicy Świeckiej przemysłowy płot
Zaścianek w paszczy Lewiatana
Któremu Biblia pauperum nadała imię „Famor”

Zaiste Bestia dziś traci na grozie
Racjonalnie zyskuje na warkocie maszyn i zysku
Mogę więc tylko wołać: Elu! Elu!
I echem odpowie mi wyłącznie sen

Hubert Ostoja-Dybowski: Zaścianek z tomu „W cieniu mojego miasta”



Po Zaścianku zostały tylko chwasty.
Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku
ulica widniała na planach miasta Bydgoszczy,
choć reprezentował ją tylko jeden barak…