niedziela, 25 listopada 2018

11.XI.1918 – 11.XI.2018 – 100 lat odzyskania Niepodległości


11 listopada 19118 roku – symboliczna data odzyskania przez Polskę państwowości po 123 latach niewoli – to data, którą komuniści starali się wymazać ze świadomości Polaków: wszak dla nich prawdziwa wolność to posłuszeństwo wobec mądrości Marksa i Lenina zakładającej szczęście skąpej strawy dla wyniszczonego bezproduktywną robotą niewolnika, a że to nie nastąpiło z ponownymi narodzinami naszej Polski, tylko z wyzwoleniem naszego kraju z rąk ludobójczych Niemiec do komunizmu przez Armię Czerwoną, więc dla rodzimych czcicieli „postępowego świata à la bolszewik” Polska zrodziła się dopiero z Manifestem Lipcowym PKWN z 22 lipca 1944 roku.
Komunizm w Polsce upadł, ale… komuniści zostali. Przebrani w garnitury liberałów, wypasieni na szemranych interesach i bezwstydnym dojeniu skarbu państwa prawie trzydzieści lat sprawowali władzę i… jak dawniej starali się wymazać 11.XI.1918 z pamięci narodu. Tym razem czynili to pod szczytnymi hasłami Unii Europejskiej: po co wam Polska? – przecież mamy jedną Unię i jeden naród europejski stworzymy, gdzie każdy mężczyzna będzie kobietą, a kobieta mężczyzną, gdzie każdy może kochać każdego w każdy otwór w ciele, gdzie wiara w niemodnego Boga będzie grzechem, a rozkosz najwyższym prawem, gdzie brak kultury będzie kulturą, a sztuką każda rzecz lub czynność każdego człowieka, który będzie miał ochotę uznać się za artystę, gdzie aborcja i eutanazja będą formą kaprysu. A patriotyzm? – owszem, jest troszkę potrzebny, ale taki miły i słodki à la bardzo mądry pan prezydent Komorowski, czyli Orzeł z Czekolady, co puszcza różowe baloniki…
Owi liberałowie, a tak naprawdę ordynarni lewacy, mimo iż szerzą bolszewizm kulturowy i teatralnie brzydzą się mordowaniem ludzi nie wykazujących się entuzjazmem dla ich wizji świata, jak to czynili ich stalinowscy protoplaści, bezwzględnie tłumili wszelkie społeczne sposoby świętowania 11 Listopada: pałowanie przez policję i aresztowania, nasyłanie na Polaków siepaczy z kraju Hitlera (tzw. Antifę), dokonywanie aktów terrorystycznych, by przypisać je manifestującym (płonąca budka pod ambasadą Rosji). Kiedyś byli niegodziwcami w imię sojuszu ze Związkiem Sowieckim, a dziś są w imię sojuszu z Unią Europejską.
Utrata władzy, a zarazem utrata finansowych przywilejów, pchnęła niedawnych beneficjentów III RP do jawnej zdrady Polski: nie ma takiej śliny, którą na naszą ojczyznę by nie pluli, i nie ma takiej niegodziwości, której by jej nie przypisali. Szkalują w międzynarodowych mediach, szkalują w parlamencie europejskim, szkalują podczas zagranicznych podróży naszych dyplomatów. W tej materii nie są innowatorami – mają poprzedników spod znaku Targowicy, a więc tych, którzy doprowadzili do rozbiorów Polski.
Nic więc dziwnego, że Setna Rocznica Odzyskania Niepodległości przez sprzedawczyków spod znaku Schetyny, Michnika, TvN-u czy Lisa została światu przedstawiona jako potężna parada faszystów.
W tej potężnej paradzie i ja mam swój skromny udział. A zaczęło się to rok temu, kiedy Basieńka wzięła udział w Bydgoskim Biegu Niepodległości. Radując się z jej sukcesu – swobodnie przebiegła 5 km – pochopnie rzuciłem obietnicę, że za rok, gdy będzie setna rocznica Odzyskania Niepodległości, też z nią pobiegnę.
Niestety, Basia jest pamiętliwa i nie obróciła moich słów ani w żart, ani w typowy dla Polaków słomiany ogień. Cóż, miałem ją zawieść? Chcąc nie chcąc, ja – który zawsze uważałem, że człowiek powinien biegać tylko w dwóch przypadkach: po pierwsze, gdy goni go pies, a po drugie, gdy ucieka mu autobus – zabrałem się do trenowania.
Pierwsze 800 metrów w kwietniu to była katastrofa. Potem było coraz lepiej i dłużej. W lipcu już biegałem pięciokilometrówki. Regularnie dwa razy w tygodniu. W straszliwych tegorocznych upałach i czasami w deszczach. Były chwile słabości – kurcze w nodze, bóle kolan, nierówny oddech.

Próbowałem do biegania namówić Janusza – towarzysza wszelkich eskapad na dwóch kółkach – zwłaszcza że zbyt upalne latoś rowerzystom nie sprzyjało, ale gdzie tam!

- Gdybym miał ze dwadzieścia kilo mniej, to może bym pobiegł. – kręcił nosem, choć drzewiej intensywnie zajmował się triathlonem.

Nie było rady, sam musiałem się mordować w kwadracie najbliższych ulic, czyli 3 okrążenia po 1,7km. Przy okazji stwierdziłem celność złośliwego określenia samochodów „blachosmrodami” zwłaszcza w szczycie ruchu drogowego.

W tym czasie Basieńka biegała od zawodów do zawodów: tu 5km, tam 10, tu bieg kobiet, tam 5km w ramach Półmaratonu Bydgoskiego. Jej wyniki mnie frustrowały. „Piątkę” z reguły zaliczała poniżej pół godziny, gdy ja ciężko kuśtykałem w przedziale 31-34 minut. No cóż, ani orłem, ani strusiem, nigdy nie byłem. Mało tego, mimo miesięcy krążenia po ulicach nie polubiłem biegania i nigdy nie biegło mi się łatwo.
Chociaż na ostatnim treningu przed Bydgoskim Biegiem Niepodległości po raz pierwszy miałem czas 30 min., do biegu przystąpiłem pełen czarnych myśli: będę ostatni albo nawet nie dobiegnę do mety. Totalny blamaż i wstyd przed Basią!

Do biegu w Dniu Niepodległości poza Basieńka i mną zapisali się jeszcze nasi znajomi – Artur i Karol. Obaj biegali jak gepardy i byli wygami niejednej imprezy sportowej, więc byli poza naszymi możliwościami dogonienia.

Wreszcie nadeszła niedziela 11 Listopada. Po kościele Janusz nagle mi oświadcza, że… też weźmie udział w biegu! Osłupiałem. W tajemnicy przede mną zapisał się i poćwiczył sobie trzy, cztery razy po godzince w parku!
Spytałem, czemu zmienił zdanie.

- Widzisz, żeby pamiętać. Wiele było różnych rocznic, a ile się z tego pamięta? Co zostaje w głowie? Jak pobiegnę, to po zawsze będę wiedział, co robiłem 11.XI.2018 roku w stulecie odzyskania niepodległości. –

Na Placu Wolności, skąd zaczynał się bieg i gdzie się kończył był potężny tłum. Ale udało nam się odnaleźć i Basieńkę, i Artura, i Karola. Były też Beata i Lidka, które przyszły nam pokibicować.





O 15,00 ruszyliśmy. Trzymaliśmy się całą piątką razem, lecz ogólna przepychanka na Gdańskiej sprawiła, że szybko straciliśmy się z oczu.
Byłem podenerwowany. Serce waliło mi jak młotem. Myślałem, że jak podczas treningu, wszystko się uspokoi po jakimś kilometrze, ale gdzie tam! Mało tego: niby kontrolowałem oddech, ale zbyt głęboko nabierałem powietrze w płuca. Jakbym nurkował , a nie biegł.
Na Kamiennej zaczęli mijać mnie inni. Nawet kobiety, co dla maskarady, do białych koszulek z logo Biegu Niepodległości włożyły czerwone spódniczki baletnic i jakiś facet z dziesięcioletnim może berbeciem. Na 3-go Maja zacząłem rzęzić. Tu i na Konarskiego mijali mnie już wszyscy. Całe stada biegaczy. Na Konarskiego niby w dobrej popijawie urwał mi się film. Nie wiem, jak znalazłem się w Parku Kazimierza Wielkiego. Widziałem tylko plecy grupy, która jakieś dwadzieścia metrów podążała przede mną. Byłem sam. Na miękkich nogach, z wielkim brakiem powietrza w płucach i z zaparowanymi od gorącego oddechu okularami. Publiczność zaczęła mi klaskać, a to znaczy że byłem ostatni, bo ostatniemu się klaszcze za upór i by dotrwał do mety…
Dobiegłem. Pamiątkowy medal z rąk ładnej dziewczyny i woda mineralna. Oprzytomniałem i okazało się, że nie byłem ostatni, że za mną inni jeszcze biegli i biegli. Wkrótce zjawiła się Basieńka, a potem Janusz…

Na 1276 biegnących byłem 593 (w swojej kategorii wiekowej – 27), Basia – 688, Janusz – 924. Z czasem 26’31”75’” o cztery minuty pokonałem samego siebie, ale… wolałbym mieć gorszy wynik, byle bieg był przyjemniejszy, byle nie przypominał piekła wypluwającego płuca gruźlika, byle ramię w ramię z Basią i Januszem.

Basi – mimo wyniku 27’00”70”’ – też źle się biegło. Jedynie Janusz ze swego udziału był zadowolony. Podszedł do imprezy na luzie i z czasem 29’25”50’” po kilku godzinnych treningach osiągnął to, na co ja potrzebowałem aż ośmiu miesięcy ćwiczenia. No, ale on uprawiał triathlon…
Ciekawe, jaki miałby wynik, gdyby trenował nie przez kilka godzin, a przez kilka miesięcy?


Od lewej: Artur, Karol, Janusz, Basieńka i ja.









Wszyscy ukończyliśmy bieg i to się liczy. Doszliśmy do wniosku, że w kolejną setną rocznicę raczej nie będzie nam się chciało biegać. Raczej wymyślimy coś innego – wszak mamy na to całe sto lat.

Szkoda tylko, że czcząc Niepodległość Naszej Ojczyzny, dla Targowiczan i Unii Europejskiej jesteśmy faszystami, a dla Donalda – kapciowego Króla Europy – Tuska jesteśmy bolszewikami. No cóż, ojkofobia ma u nas długą tradycję i zawsze przybiera brzydką formę.




niedziela, 28 października 2018

1 Listopada – Dzień Wszystkich Świętych




1 Listopada – dzień naszej pamięci o bliskich, których nie ma już pośród nas...


W „Nokturnach” w swoim czasie pisałem:


XLIV.

Kruchy płomyk stawiam na wietrze –
Pamięć i słowo za tych co odeszli
W bezlistny wieczór listopada nie jestem sam –
Cały cmentarz zakwita ognikami

A ci co pamięć umarłych pragną wyszydzić
Przed Dniem Wszystkich Świętych wkładają maski
Tańczą i piją karykaturą w niebyt odsuwają agonię
- Halloween! – depczą wrzaskiem święto – Halloween!

Histerią kpiny lęk się wyraża

A przecież w Dzień Wszystkich Świętych śmierć nie trwoży
Jest tylko smutkiem osamotnionych życiem

Waldemar Pasiński, z cyklu: „Nokturny”










piątek, 12 października 2018

Wspomnienie lata



Wszyscy pragniemy, by letnie dni były pełne słońca. Zazdrościmy go krajom śródziemnomorskim. Marzymy bowiem o zdrowej opaleniźnie i pluskaniu się w przyjemnej wodzie. Dlatego, gdy tylko nas stać na taki wydatek, urlopy planujemy w zagranicznych kurortach.
Dawno temu, kiedy moi rodzice jeszcze żyli, a brat zapowiadał się na starego kawalera, spędziliśmy wakacje w Hiszpanii. Była egzotyka miejsca i piękne zabytki, i łagodność fal morza, i dużo, dużo słońca. Właśnie słońca: my ludzie północy – niedogrzani, niedoświetleni – pławiliśmy się w nim, gdy tubylcy skrzętnie go unikali. Kiedy my spacerowaliśmy w szortach, oni chronili nogi długimi spodniami. Kiedy my raźno wędrowaliśmy słoneczną ulicą, oni przemykali pod murem dającym cień. Nie rozumiałem ich awersji do pięknej aury. Aż do tego lata.
Tegoroczna, wakacyjna pogoda była swoistym wysłuchaniem marzeń o promiennym cieple: Polacy, chcieliście słoneczka, to je macie.
Już po tygodniu entuzjazm dla niezmąconej chmurką pogody całkowicie z nas wyparował. Słońce męczyło, a nocny upał nie dawał spać. Zamiast radości na twarzach malowało się cierpienie. Wszyscy pochowani w domach mieliśmy wrażenie ciągłego przebywania w piekarniku, a ci, co ulicami się snuli, że zostali wrzuceni na grill. I tak przez trzy miesiące.
Na osłodę, znój upałów zbiegł się dla mnie z finiszem powieści o lokalnym zabarwieniu „Twarze w ulewnym mroku”, którą pichciłem przez pięć lat i którą jak zawsze pewnie nie zainteresują się wydawcy. Ale zacząłem też rzecz nową – „Słowo o zamorskim wojowaniu księcia Racibora”, czyli prawdziwie homerycki epos, który sam chętnie sam bym przeczytał, gdyby został napisany. To nowa przygoda z historią i mitami całkiem dobrze się zapowiada…
Niestety, tego lata o jeździe rowerowej na dalsze wycieczki nie było mowy: po przejechaniu zaledwie trzydziestu kilometrów słońce tak paliło, że mimo najmocniejszych kremów ochronnych wtartych w skórę miało się wrażenie, że ciało uległo poparzeniu.
Pozostały zatem rozrywki, które w roku wyborczym hojnie zaoferował bydgoszczanom ubiegający się o reelekcję prezydent miasta.
Oto kilka migawek.

Rzeka Muzyki: występ „Tomasz Wendt Quartet” w dniu 29.VII.2018


Rzeka Muzyki: występ zespołu flamenco Magdy Navarette w dniu 19.VIII.2018


Zawody surfingowe w ramach Wake Grand Prix na wodach Wyspy Młyńskiej w dniu 4.VIII.2018



Zawody pływackie na Brdzie w ramach „Wody Bydgoskiej” w dniu 15.VIII.2018

 
Zawody pływackie na Brdzie w ramach „Wody Bydgoskiej” w dniu 15.VIII.2018






czwartek, 30 sierpnia 2018

Nieco refleksji nad zbiorem Wojciecha Fibaka


Afrykańskie temperatury tego lata sprawiają, że nawet zatwardziałych rowerzystów trudno poderwać do jazdy. Nic więc dziwnego, że przed upałami wszyscy szukamy ratunku w licznych w Bydgoszczy lodziarniach, powystawianych tu i ówdzie punktach z darmową wodą typu „zdrowa, bydgoska kranula”, a rekreacji – z dala od słońca. Choćby w biurach wystaw sztuki lub w muzeach.
Adama, Janusza i mnie zwabiła ostatnio kolekcja Wojciecha Fibaka udostępniona publicznie w Czerwonym Spichrzu na Wyspie Młyńskiej.
Wojciech Fibak przed laty był jednym z najbardziej liczących się tenisistów we wszelkich rozgrywkach. Z tych czasów wyniósł wspaniałe przyjaźnie – choćby z pierwszą rakietą świata, legendarnym Björnem Borgiem – zamiłowanie do sztuki i… całkiem spore pieniądze, które pozwoliły pasję przemienić w cenną kolekcję malarstwa.
Latami wyszukiwał artystów określanych mianem École de Paris. To grupa malarzy obcych, głównie pochodzenia żydowskiego, którzy działali w stolicy Francji w pierwszej połowie XX wieku. Byli reprezentantami różnych stylów – od ekspresjonizmu, poprzez kubizm do fowizmu. Łączyły ich tylko czasem osobiste przyjaźnie oraz… Paryż. Z tej grupy do świata wielkiej sztuki przebiły się dwa nazwiska – Marca Chagalla (1887-1985) oraz Amadea Modiglianiego (1884-1920). Pierwszy był Żydem białoruskim obywatelstwa rosyjskiego i francuskiego. Drugi zaś Włochem żydowskiego pochodzenia. Inni jak Tsuguharu Fujita, Per Krogh czy Jules Pascin, mimo wielkiej wartości ich sztuki pozostali nieco w cieniu. A więc praktycznie zapomniani.
W École de Paris była spora grupa Polaków i artystów polskiego pochodzenia: Mela Muter, Mojżesz Kisling, Eugeniusz Eibisch, Jan Wacław Zawadowski, Włodzimierz Terlikowski (Vladimir de Terlikowski), Gustaw Gwozdecki, Michael Sima (Michał Smajewski), Louis Marcoussis (Ludwik Kazimierz Władysław Markus), Tadeusz Makowski, Eugeniusz Zak.
Fibak skupił się na kolekcjonowaniu tych mniej znanych artystów, zwłaszcza o polskim rodowodzie. Z dużym sukcesem, gdyż… nie byli wówczas w cenie. Kiedy koneserzy zorientowali się, że piękno jest nie tylko udziałem malarzy o znanych nazwiskach, były tenisista miał już kolekcję wzbudzającą powszechny szacunek. Niestety, w kwestii École de Paris zachował się jak rasowy biznesmen: gdy tylko twórczość z tego kręgu zyskała na wartości, gdy stała się modna i poszukiwana, wszystkie obrazy sprzedał.
Ale państwowym zbiorom nic się nie dostało, bo ofertą finansową muzea nie były konkurencyjne wobec prywatnych kolekcjonerów, a i sam właściciel raczej nie gustuje w filantropii.
Po wyzbyciu się obrazów École de Paris Wojciech Fibak skupił się na polskiej sztuce współczesnej.
Do Bydgoszczy nie trafiło zatem nic z École de Paris, a więc nic z autentycznej pasji wielkiego tenisisty, która by mnie naprawdę zelektryzowała. Niemniej wystawa warta obejrzenia.
O ile się zorientowałem, Wojciech Fibak skupia się na zbieraniu dzieł powstałych po II wojnie światowej, głównie niefiguratywnych, a najważniejszym kryterium jego poszukiwań jest znane nazwisko.
Niebagatelną też rolę odgrywa cena danego obrazu lub rzeźby. Są bowiem artyści polscy, którzy od lat na rynku sztuki mają wysoką pozycję, zatem finansowo są poza zasięgiem kolekcjonera. Do nich w pierwszy rzędzie zaliczają się twórcy działający poza granicami kraju i tam odnoszący sukcesy: żyjący we Francji konceptualista Roman Opałka (1931-2011), którego obrazy składały się z ciągu liczb, dzielący czas między Włochy i Francję rzeźbiarz Igor Mitoraj (1944-2014) czy również żyjący we Francji przedstawiciel realizmu fantastycznego Jerzy Siudmak. Brakuje również krajowych tuzów: Jerzego Dudy-Gracza (1941-2004 ) czy Zdzisława Beksińskiego (1929-2005). Również nieco zapomnianej, bo twórczo od wielu lat zamilkłej, acz fascynującej surrealistki Anny Güntner (1933-2013). A także Kazimierza Mikulskiego (1918-1998) czy Henryka Wańka.
A kto jest? – jest oczywiście młody i modny w Stanach Zjednoczonych Wilhelm Sasnal. Trochę komiksowy, trochę minimalistyczny.




 Obraz Wilhelma Sasnala. Wielu odwiedzających go nie widzi.
Ze względu na gabaryty bowiem jest wystawiony na klatce schodowej.
Zielony piktogram nie świadczy, że sztuka Sasnala schodzi na dno
lub że dla pieszych na wymalowanych wstęgach szos
nie ma miejsca na ziemi, ale że trzeba uważać na schody.
To informacja ze strony pracowników muzeum.
Nie jest doklejona do obrazu.



A poza nim Wojciech Fangor (1922-2015), którego kolorowe kółka przypominają słynne prostokąty Marcusa Rothko, albowiem farby tak zostały położone, że dają złudzenie ruchu. Tej szczególnej właściwości nie jest wstanie oddać żadna reprodukcja. Tylko oryginał trzeba mieć przed oczyma. Ale dla patrzącego to niekoniecznie miłe wrażenie. Z naszej trójki Janusz szczególnie źle odebrał sztukę Fangora i gdyby mógł spotkać artystę, pewnie miałby dlań wiele przykrych słów.
Rarytasem największym w kolekcji Wojciecha Fibaka jest obraz Andrzeja Wróblewskiego (1927-1957). To jedno ze słynnych „Rozstrzeliwań”. Artysta nie dożył 30 lat, lecz od razu zwrócił na siebie uwagę miłośników malarstwa. Był okrutny i moralistyczny. Był genialny. Wychodząc od socrealizmu, łamał jego konwencję. Nic więc dziwnego, że spuścizna Wróblewskiego z zachłannym pietyzmem i dumą została zgromadzona w muzeach. Obrazy artysty w zbiorach prywatnych należą do naprawdę wielkich rzadkości. A Fibak jakimś kadukiem Wróblewskiego ma…
Spośród malarzy figuratywnych szczególną estymą nasz wspaniały tenisista darzy Jerzego Nowosielskiego (1923-2011) oraz Jana Lebensteina (1930-1999). Sporo ich prac zakupił. Mnie zaś wzrusza Jan Dobkowski oraz nieco inny od znanych mi obrazów radosnej abstrakcji Alfred Lenica (1899-1977).
W zbiorach nie zabrakło Tadeusza Kantora (1915-1990), który bardziej istnieje w świadomości Polaków jako dramaturg niż malarz, Jerzego Tchórzewskiego (1928-1999), Łukasza Korolkiewicza, Leona Tarasewicza czy Jana Tarasina (1926-2009), a więc tych wszystkich, którzy wyznaczają nowoczesność polskich sztuk plastycznych, tych wszystkich, z którymi zżyłem się od wielu, wielu wystaw, czyli tych, którzy ukształtowali moją wrażliwość…
Obok konsekwentnego ignorowania polskich surrealistów u Fibaka zauważyłem jeszcze jeden zgrzyt: brak drapieżnego realizmu Edwarda Dwurnika. Ten diablo inteligentny malarz, który chlapnięciem farby dosadnie komentuje rzeczywistość, który uwielbia miejskie dżungle i hałaśliwe tłumy, raz po pędzlu jest rasowym fowistą, raz niezbornym prymitywistą, ale zawsze w nowoczesnym krzyku barw, zawsze w śmiałym, czasem awangardowym ataku kreską. Jego twórczość wydaje mi się idealnym dopełnieniem fascynacji Wojciecha Fibaka, a jednak obrazów Dwurnika na wystawie nie uświadczysz. Dziwne.
Największą niespodzianką wystawy polskiego malarstwa z kolekcji Wojciecha Fibaka i jednym z największych rarytasów sztuki XX wieku w ogóle było… krzesło.



Krzesło niebiesko-czerwone Gerrita Rietvelda z 1918 roku.


To kultowe dzieło Gerrita Rietvelda (1888-1964) – powstałe jakby w myśl rozważań Mondriana o neoplastycyzmie lub z obserwacji odwiecznego, japońskiego minimalizmu  – idealnie łączyło prostotę wykonania, funkcjonalność i dekoracyjność czystych barw i zrewolucjonizowało myślenie o sztuce wyrobu mebli. Odtąd, czyli od 1918 roku, zaczyna się nowoczesność w naszych domach.
Drugim takim rewolucyjnym krzesłem było dzieło Vernera Pantona (1926-1998), nad którym artysta myślał aż osiem lat. „Pantony” powstały w 1960 roku metodą wtrysku i składały się z jednego tylko odpowiednio uformowanego elementu. Nie miały nóg i przypominały powyginane języki. Ze względu na kruchość tworzywa aż do naszych czasów nie były masowo produkowane. Dopiero odkrycie polipropylenu sprawiło, że dziś przeżywają swój renesans.

Oto kilka fotograficznych impresji z wystawy.



„Ostra” rzeźba Jana Berdyszaka wykonana z blachy.



Odlewem twarzy Magdalena Abakanowicz (1930-2017)
w roli… Aliny Szapocznikow (1926-1973). 



Obraz Leszka Knaflewskiego wykonany… z roślin.



Rzeźba w kamieniu Adama Myjaka. 



Fragment obrazu Jana Lebensteina „Zielony pokój”,
gdzie zieleń ścian była w kolorze węgla. 





wtorek, 10 lipca 2018

Fara z XV wieku – katedrą wieku XXI-go




Nasza bydgoska Fara z XV wieku jest świątynią szczególną – niby kościół, ale jakiś taki bez wyrazistego kształtu, sklecony z kilku ceglanych bud i skarlałej dzwonnicy i gdyby nie barokowa wieżyczka z sygnaturką na dachu bardziej kojarzyłby się z budynkami gospodarczymi niż sakralnymi. W rzędzie innych domostw Starego Miasta niczym się nie wyróżnia. Nawet dobitnie nie góruje nad nimi.






Stylistycznie przynależy do gotyku, ale ten gotyk jakiś taki biedny, skundlony – ani strzelisty, ani przysadzisty – bez rozet, szykownych portali, chimer pod dachem i fantazyjnych gargulców. Wprawdzie w swoim czasie ubogacono świątynię kaplicami, lecz popadły w ruinę i ostała się tylko jedna – kaplica św. Krzyża, która kopułą renesansową przypomina Kaplicę Zygmuntowską na Wawelu. W obiekcie – starannie polichromowanym w stylu art déco – znajduje się konfesjonał. To swoista strażnica nabożna, gdyż przez cały dzień w konfesjonale czuwa spowiednik. I każdy, kto moralnie upadł, w kaplicy św. Krzyża może się wyzbyć grzeszków.
Wnętrze Fary nie odbiega od innych, prowincjonalnych kościołów: ani tu monumentalny ogrom, ani wzniosłe freski, ani przepych wystroju. A jednak jest coś dziwnego, coś charakterystycznego tylko dla tego miejsca – swoista przytulność.
Konia z rzędem temu, kto uwierzy, iż zestawienie fioletu z zielenią, czerwienią, kolorem niebieskim, pomarańczowym i złotym nie wyda się dekoracją ponurą, odpychającą, wręcz depresyjną. Ale w kościele pod wezwaniem świętych Marcina i Mikołaja zimne ubarwienie ścian, kolumn i sufitu absolutnie nie zaciemniło świątyni, nie uczyniło zeń miejsca estetycznej katorgi. Tu chętnie się przebywa, chętnie modli, rozmyśla. Kto nie wierzy, niech w dzień powszedni przyjdzie do Fary o godzinie 11,30, a usłyszy, jak ludzie sami z siebie odmawiają różaniec…
Przyznaje, że ilekroć na mieście kupię książkę, lubię wpaść do Fary, by w jej zaciszu nieco podelektować się szelestem kartek i miąższem słów, zanim w domowych pieleszach ogarnie mnie szaleństwo czytania.
Purystom historycznym najważniejsza świątynia w mieście może się wydać skandalem, albowiem w kwestii wyposażenia jest w dużym stopniu zbieraniną po innych kościołach, zwłaszcza karmelitów i bernardynów. Jest tu świetny, pobernardyński ołtarz św. Rocha z XVII-go wieku z rozczulająco nieporadnym wizerunkiem świętego, którego największą wartością jest… czas namalowania, czyli rok 1841. Rokokowa ambona na filarze to z kolei spadek po karmelitach. Natomiast dzwony przywędrowały do Fary aż z Kamieńca Podolskiego, gdzie jeden był świadkiem oblężenia Turków w 1672 roku i składania przysięgi w katedrze przez pana pułkownika Wołodyjowskiego oraz jego przyjaciela Kettliga, co Sienkiewicz uwiecznił na kartach Trylogii.
Mnie ten sakralny miszmasz w zupełności odpowiada. Jest dowodem na to, że kościół nie jest skamienieliną, że żyje w rytm życia wiernych, że nie tracąc nic ze swej intymności staje się coraz piękniejszy. Każda epoka odciska na Farze swe piętno. Nawet nasza. Witraże bowiem są dziełem dwudziestowiecznym autorstwa Henryka Nostitz-Jackowskiego z Poznania i jego ucznia – Edwarda Kwiatkowskiego z Torunia, stacje Drogi Krzyżowej z 1910 roku zrealizował bydgoszczanin z Francji – Franciszek Black, zaś Drzwi Jubileuszowe z brązu – wykonane z potrójnej okazji, czyli 2000-lecia chrześcijaństwa, 1000-lecia metropolii gnieźnieńskiej i 500-lecia kościoła farnego w Bydgoszczy – stworzył Michał Kubiak.






Fara potrafi zaskakiwać. Ostatnio złotym skarbem z XVII wieku odkrytym przez archeologów podczas prac w świątyni. Przy okazji odsłonięto również krypty, w których znajdowały się ludzkie szczątki.
Warto też wspomnieć, że najcenniejszy obraz w kościele farnym – gotycka „Madonna z różą” umieszczona w barokowym ołtarzu – mimo że od dawna słynący łaskami, dopiero na początku XIX wieku został należycie wyeksponowany, albowiem dopiero wtedy, po renowacji świątyni, ołtarz wraz z „Madonną” stał się ołtarzem główny. Piękno maryjnego wizerunku odkryto jeszcze później, bo aż po stu latach. Wtedy właśnie, w 1922 roku, zdjęto metalowe sukienki, blachy i papierowe oleodruki, by poddać malowidło konserwacji.
Gotycką Matką Boską z Bydgoszczy zachwycił się Prymas Tysiąclecia. W 1966 roku koronował obraz i nazwał Matką Bożą Pięknej Miłości. Kardynałowi Stefanowi Wyszyńskiemu towarzyszył wówczas metropolita krakowski kardynał Karol Wojtyła, który po trzydziestu trzech latach, już jako papież Jan Paweł II, ponownie koronuje „Madonnę z różą”.
Na urodę postaci Matki Boskiej z Fary nie pozostał obojętny również Hubertus. Ten zapomniany poeta wiele lat po śmierci swej żony Elise Rosenbaum pisał bowiem:







DO MADONNY Z RÓŻĄ

O Pani z różą z Dziecięciem w ramionach
Któraś spowita w płaszcz nieba
Której anioły dźwigają korony ciężar złoty
I Która próśb słuchasz z ołtarza w witrażach

Pięknej miłości Tyś strażniczką wierną –
W zakolu Brdy i w miasta rozkwicie
Wspierasz nadzieją kochanków nieśmiałych
I na życie we dwoje małżonkom dajesz siłę

Wejrzyj zatem na me serce zbolałe –
Zranione utratą osoby kochanej
Zepchnięte w samotność niespełnieniem
Pogrążone w udręce zwątpienia

Niechaj raz jeszcze miłością się uniosę
I niechaj kocham nawet bez odwzajemnienia
Albowiem miłość jest warunkiem życia
Albowiem życie jest dążeniem ku Tobie

Hubert Ostoja-Dybowski z tomu „W cieniu mojego miasta”

W 2004 roku nasz kościół farny został podniesiony do rangi katedry. To niewątpliwy zaszczyt, bo to jedyna katedra w Bydgoszczy, ale mam nadzieję, że bydgoszczanie jak dawniej o świątyni czule będą mówić: „Fara”.









sobota, 2 czerwca 2018

Majówka-rowerówka w Toruniu

Królowa selfie – Basieńka, Janusz i ja, i… Most Generałowej


Toruń, kiedy nie bywa nadętym pychą i wrogim Bydgoszczy Trolluniem, jest całkiem przyjemnym celem rowerowych wojaży. Prowadzi doń droga bezpieczna – przez Wałdowo Królewskie, Skłudzewo, Czarne Błoto i Cegielnik – bezpieczna, gdyż po części porzucona przez motoryzację na rzecz nowocześniejszych rozwiązań asfaltowych. Żeby jednak nie było tak słodko miłośnikom dwóch kółek, słowo „porzucona” należy rozumieć też jako „zaniedbana” i spodziewać się całkiem sporej ilości dziur.
Od naszej ostatniej, zbiorowej wycieczki do Torunia minęło kilka lat, a w tym czasie w grodzie Kopernika sporo się zmieniło. Pragnęliśmy zatem wspólnie obejrzeć i nową świątynię pod egidą Radia Maryja, i salę koncertową na Jordankach, i Most Wschodni im. gen. Elżbiety Zawackiej.
Trochę na wyrost Januszowi i mnie wydawało się, że wystarczy rozpuścić sms-owe wici, by drużyna na dwóch kółkach jak jeden mąż stawiła się na punkcie zbiórki. Lata rowerowej absencji oraz tłuszczyk na brzuszku sprawiły, że nie udało się nam poderwać ludzi do jazdy, choć to od Mostu Fordońskiego zaledwie 40 km…
Entuzjastycznie zareagowała tylko Basieńka – urocza ptaszyna, która ćwiczy jogę, kijaszki nordic walking, a także formę przed 10-ciokilometrowym biegiem w ramach Bydgoskiego Festiwalu Biegowego. Zatem tylko w trójkę – Basieńka na swoim Żądełku, Janusz na Błękitnym Xięciu i ja na Czarnym Proroku – wyruszyliśmy w trasę. 



Janusz i Basia na miejscu spotkania, czyli przed Mostem Fordońskim.



Długie i zdecydowane wzniesienie w Wałdowie Królewskim
to najtrudniejszy etap wycieczki. Na szczęście ścieżka rowerowa
czyni go bezpiecznym dla cyklistów.
Z językiem długim do kierownicy wszyscy daliśmy radę. 



Oto ono: sanktuarium w Toruniu, sanktuarium ze składek
słuchaczy Radia Maryja, sanktuarium o monstrualnej nazwie –
Kościół Najświętszej Marii Panny Gwiazdy Nowej Ewangelizacji
i św. Jana Pawła II w Toruniu.
Ale wbrew nazwie to bardzo piękny obiekt architektoniczny. 



Medytacyjne wygibasy Basieńki przed świątynią
zapowietrzyły Janusza. Jednak w świetle naszego późniejszego
uczestnictwa we mszy okazały się zbawienne,
bo trzeba wiele cierpliwości, by przetrzymać celebrę
u Ojca Dyrektora.
Kiedy Basia prężyła się jogą…



…ja niczym św. Franciszek witałem się z ptactwem.



Z pierwszymi Piastami jesteśmy za pan brat.



Płaskorzeźba na jednej ze ścian to swoiste odwzorowanie
rysunku „Polonia” Artura Grottgera. 


Zbliżało się południe. Jako że należymy do ludzi praktykujących uczestnictwo w niedzielnej mszy, przy okazji zwiedzania świątyni pobudowanej z inicjatywy dyrektora Radia Maryja, księdza Tadeusza Rydzyka, postanowiliśmy właśnie tu spełnić religijną powinność.
Nie był to najszczęśliwszy pomysł. Złe przeczucie już ogarnęło mnie, kiedy przy dźwiękach fanfar pojawił się orszak księży w pysznych, karmazynowych szatach. Za dużo ich było i towarzyszyło im kilku wyrośniętych ministrantów, jakby wyselekcjonowana straż przyboczna. Wprawdzie było Matki Boskiej Zielnej, ale było zbyt dostojnie, zbyt pompatycznie, by się mogło szybko skończyć. Zwłaszcza że mszę prowadził charyzmatyczny Ojciec Dyrektor, który nie omieszkał wygłosić kazania.
Cóż to było za kazanie! Z ogniem i rozumem! Z dowcipem i elokwencją! I długie jak spaghetti!
W ławkach nie starczyło dla nas wolnego miejsca, więc jak inni wierni przycupnęliśmy na gzymsie przy ścianie. Marmurowy występ był niewielki – dla siedzenie niewygodny, bo trzeba było zapierać się nogami, żeby dupskiem nie bęcnąć o posadzkę.
Siedziało nam się jako tako, ale gdy przyszła pora na kazanie… Janusz nieopatrznie zdjął okulary przeciwsłoneczne, więc na jego twarzy malowała się rozpaczliwa walka z sennością. Gdy Morfeusz zwyciężał – Janusz zsuwał się z gzymsu i raptownie budził. Przez chwilę był przytomny i znów senność, i znów lot z gzymsu.
Barbara – przed świątynią rozruszawszy mięśnie szarych komórek jogą – słuchała księdza Tadeusza pilnie jak wzorowa uczennica w szkole. Ja zaś byłem wiercipiętą: to gapiłem się na wiernych, to na lampy u ścian, to na zdobienia w kościele. Żałowałem, że nigdzie nie było pań o ponętnych dekoltach. Nade wszystko jednak wypatrywałem końca długiego spicza.
Moim penetracjom wzrokowym sprzyjały ciemne szkła, których z nosa nie zdjąłem, jako żem krótkowidz.
Minęło dziesięć, piętnaście i dwadzieścia minut przemowy. Wreszcie po czterdziestu minutach zauważyłem, że Ojciec Dyrektor przy ambonie powoli zamyka grubachną książkę.
- Basieńko, zaraz będzie koniec! – z radości łokciem trąciłem dziewczynę.
Ale po solidnej księdze ksiądz Tadeusz Rydzyk wyjął gazetę i zrobił nam solidną prasówkę…

Opuściliśmy przybytek Najświętszej Marii Panny Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i św. Jana Pawła II w Toruniu po bitych dwóch godzinach. Opuściliśmy szczęśliwi, bo pocieszeni rzuconą mimochodem uwagą Ojca Dyrektora: „Moi drodzy, skoro ta msza jest tak krótka, pozwolę sobie jeszcze powiedzieć…” Przecież ta msza nie musiała być wcale tak krótka, przecież mogła być taka, jak zawsze… 



Mocną stroną świątyni są przepiękne mozaiki. 



Światło w sklepieniu 



Spośród wielu ciekawych obiektów w kościele,
mój wzrok przyciągnął święty mnich, który jako żywo wyglądał
jak Kazimierz Opaliński w roli Pustelnika
w filmie Wojciecha Hasa „Rękopis znaleziony w Saragossie”. 



Prymas Tysiąclecia pobłogosławił Basieńkę,
bo skoro tak dzielnie kręciła nóżkami na rowerze,
nie jest zwykłą grzesznicą… 



Myśleliśmy z Januszem, że słynna sala koncertowa
zachwyci naszą towarzyszkę. Ale widząc
architektoniczną dumę torunian, czyli Jordanki,
Basia jęknęła tylko: „O, rany, paszcza dinozaura!”



Basieńka i ja, i komunikacyjna panorama
z Mostem Generałowej w tle

Most Wschodni, czyli Generałowej  – kilka danych

Dwuprzęsłowy, zaprojektowany przez architektów pod kierunkiem mgr inż. Marka Sudaka został wybudowany w latach 2010-2013. Długość samego mostu to 540 m, ale całej trasy mostowej – 4,1 km. Szerokość całkowita – 30 m. Dopuszczalna masa pojazdu to 50 ton. Nadano mu imię gen. Elżbiety Zawackiej.

Elżbieta Zawacka urodziła się w Toruniu w 1909 roku i zmarła tamże, w 2009 roku. W czasie wojny była kurierką Komendy Głównej AK. Jako jedyna spośród 15 kandydatek pomyślnie przeszła trening i służyła w szeregach cichociemnych. Po wojnie oddała się nauce i uzyskała tytuł profesora nauk humanistycznych. Zajmowała się historią najnowszą. Odznaczona Orderem Orła Białego była drugą kobietą w dziejach oręża polskiego, która awansowała na stopień generała brygady. 




Rozglądamy się po moście. 
Jego rozmach poruszył nawet Janusza.
I on – co wyjątkowo rzadkie! – macha pamiątkowe fotki.


Most Wschodni w pełnej krasie. 



W powrotnej drodze nie sposób nie rzucić okiem 
na najsłynniejszego turunianina, który całe życie
skrzętnie unikał rodzinnego miasta. 



W oczekiwaniu na pociąg, który powiezie nas do Bydgoszczy,
bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. 

Suplement majówki

W tydzień po naszej wędrówce rowerowej Basieńka wzięła udział w Bydgoskim Festiwalu Biegowym, na dystansie 10km. I taki był dla niej prawdziwy, a więc nierowerowy, koniec maja.
Do udziału w biegu namówił ją Artur – weteran owego Festiwalu. Obojgu poszło dobrze. I mimo wielu profesjonalnych biegaczy nie byli na szarym końcu.
Czas Basieńki to 1 godzina, 2 minuty, 19 sekund. Brawo! 




Basieńka dziarsko przebiera nóżkami
i macha rączkami na ul. rtm. Witolda Pileckiego… 



…i mimo zmęczenia pełna werwy pręży się 
na ostatnich metrach przed metą. 



Basieńka i Artur prezentują pamiątkowe medale.