11 listopada
19118 roku – symboliczna data odzyskania przez Polskę państwowości po 123
latach niewoli – to data, którą komuniści starali się wymazać ze świadomości
Polaków: wszak dla nich prawdziwa wolność to posłuszeństwo wobec mądrości
Marksa i Lenina zakładającej szczęście skąpej strawy dla wyniszczonego
bezproduktywną robotą niewolnika, a że to nie nastąpiło z ponownymi narodzinami
naszej Polski, tylko z wyzwoleniem naszego kraju z rąk ludobójczych Niemiec do
komunizmu przez Armię Czerwoną, więc dla rodzimych czcicieli „postępowego świata à la bolszewik”
Polska zrodziła się dopiero z Manifestem
Lipcowym PKWN z 22 lipca 1944 roku.
Komunizm w
Polsce upadł, ale… komuniści zostali. Przebrani w garnitury liberałów,
wypasieni na szemranych interesach i bezwstydnym dojeniu skarbu państwa prawie
trzydzieści lat sprawowali władzę i… jak dawniej starali się wymazać 11.XI.1918
z pamięci narodu. Tym razem czynili to pod szczytnymi hasłami Unii
Europejskiej: po co wam Polska? – przecież mamy jedną Unię i jeden naród europejski
stworzymy, gdzie każdy mężczyzna będzie kobietą, a kobieta mężczyzną, gdzie
każdy może kochać każdego w każdy otwór w ciele, gdzie wiara w niemodnego Boga
będzie grzechem, a rozkosz najwyższym prawem, gdzie brak kultury będzie
kulturą, a sztuką każda rzecz lub czynność każdego człowieka, który będzie miał
ochotę uznać się za artystę, gdzie aborcja i eutanazja będą formą kaprysu. A
patriotyzm? – owszem, jest troszkę potrzebny, ale taki miły i słodki à la bardzo
mądry pan prezydent Komorowski, czyli Orzeł z Czekolady, co puszcza różowe
baloniki…
Owi
liberałowie, a tak naprawdę ordynarni lewacy, mimo iż szerzą bolszewizm
kulturowy i teatralnie brzydzą się mordowaniem ludzi nie wykazujących się
entuzjazmem dla ich wizji świata, jak to czynili ich stalinowscy protoplaści, bezwzględnie
tłumili wszelkie społeczne sposoby świętowania 11 Listopada: pałowanie przez
policję i aresztowania, nasyłanie na Polaków siepaczy z kraju Hitlera (tzw. Antifę), dokonywanie aktów
terrorystycznych, by przypisać je manifestującym (płonąca budka pod ambasadą
Rosji). Kiedyś byli niegodziwcami w imię sojuszu ze Związkiem Sowieckim, a dziś
są w imię sojuszu z Unią Europejską.
Utrata władzy,
a zarazem utrata finansowych przywilejów, pchnęła niedawnych beneficjentów III
RP do jawnej zdrady Polski: nie ma takiej śliny, którą na naszą ojczyznę by nie
pluli, i nie ma takiej niegodziwości, której by jej nie przypisali. Szkalują w
międzynarodowych mediach, szkalują w parlamencie europejskim, szkalują podczas
zagranicznych podróży naszych dyplomatów. W tej materii nie są innowatorami –
mają poprzedników spod znaku Targowicy, a więc tych, którzy doprowadzili do
rozbiorów Polski.
Nic więc
dziwnego, że Setna Rocznica Odzyskania Niepodległości przez sprzedawczyków spod
znaku Schetyny, Michnika, TvN-u czy Lisa została światu przedstawiona jako
potężna parada faszystów.
W tej potężnej
paradzie i ja mam swój skromny udział. A zaczęło się to rok temu, kiedy
Basieńka wzięła udział w Bydgoskim Biegu
Niepodległości. Radując się z jej sukcesu – swobodnie przebiegła 5 km –
pochopnie rzuciłem obietnicę, że za rok, gdy będzie setna rocznica Odzyskania
Niepodległości, też z nią pobiegnę.
Niestety,
Basia jest pamiętliwa i nie obróciła moich słów ani w żart, ani w typowy dla
Polaków słomiany ogień. Cóż, miałem ją zawieść? Chcąc nie chcąc, ja – który
zawsze uważałem, że człowiek powinien biegać tylko w dwóch przypadkach: po
pierwsze, gdy goni go pies, a po drugie, gdy ucieka mu autobus – zabrałem się
do trenowania.
Pierwsze 800
metrów w kwietniu to była katastrofa. Potem było coraz lepiej i dłużej. W lipcu
już biegałem pięciokilometrówki. Regularnie dwa razy w tygodniu. W straszliwych
tegorocznych upałach i czasami w deszczach. Były chwile słabości – kurcze w
nodze, bóle kolan, nierówny oddech.
Próbowałem do
biegania namówić Janusza – towarzysza wszelkich eskapad na dwóch kółkach –
zwłaszcza że zbyt upalne latoś rowerzystom nie sprzyjało, ale gdzie tam!
- Gdybym miał
ze dwadzieścia kilo mniej, to może bym pobiegł. – kręcił nosem, choć drzewiej
intensywnie zajmował się triathlonem.
Nie było rady,
sam musiałem się mordować w kwadracie najbliższych ulic, czyli 3 okrążenia po
1,7km. Przy okazji stwierdziłem celność złośliwego określenia samochodów „blachosmrodami” zwłaszcza w szczycie
ruchu drogowego.
W tym czasie
Basieńka biegała od zawodów do zawodów: tu 5km, tam 10, tu bieg kobiet, tam 5km
w ramach Półmaratonu Bydgoskiego. Jej wyniki mnie frustrowały. „Piątkę” z reguły zaliczała poniżej pół
godziny, gdy ja ciężko kuśtykałem w przedziale 31-34 minut. No cóż, ani orłem,
ani strusiem, nigdy nie byłem. Mało tego, mimo miesięcy krążenia po ulicach nie
polubiłem biegania i nigdy nie biegło mi się łatwo.
Chociaż na
ostatnim treningu przed Bydgoskim Biegiem Niepodległości po raz pierwszy miałem
czas 30 min., do biegu przystąpiłem pełen czarnych myśli: będę ostatni albo
nawet nie dobiegnę do mety. Totalny blamaż i wstyd przed Basią!
Do biegu w
Dniu Niepodległości poza Basieńka i mną zapisali się jeszcze nasi znajomi –
Artur i Karol. Obaj biegali jak gepardy i byli wygami niejednej imprezy
sportowej, więc byli poza naszymi możliwościami dogonienia.
Wreszcie nadeszła
niedziela 11 Listopada. Po kościele Janusz nagle mi oświadcza, że… też weźmie
udział w biegu! Osłupiałem. W tajemnicy przede mną zapisał się i poćwiczył
sobie trzy, cztery razy po godzince w parku!
Spytałem,
czemu zmienił zdanie.
- Widzisz,
żeby pamiętać. Wiele było różnych rocznic, a ile się z tego pamięta? Co zostaje
w głowie? Jak pobiegnę, to po zawsze będę wiedział, co robiłem 11.XI.2018 roku
w stulecie odzyskania niepodległości. –
Na Placu
Wolności, skąd zaczynał się bieg i gdzie się kończył był potężny tłum. Ale
udało nam się odnaleźć i Basieńkę, i Artura, i Karola. Były też Beata i Lidka,
które przyszły nam pokibicować.
O 15,00 ruszyliśmy.
Trzymaliśmy się całą piątką razem, lecz ogólna przepychanka na Gdańskiej
sprawiła, że szybko straciliśmy się z oczu.
Byłem
podenerwowany. Serce waliło mi jak młotem. Myślałem, że jak podczas treningu,
wszystko się uspokoi po jakimś kilometrze, ale gdzie tam! Mało tego: niby
kontrolowałem oddech, ale zbyt głęboko nabierałem powietrze w płuca. Jakbym
nurkował , a nie biegł.
Na Kamiennej
zaczęli mijać mnie inni. Nawet kobiety, co dla maskarady, do białych koszulek z
logo Biegu Niepodległości włożyły czerwone spódniczki baletnic i jakiś facet z
dziesięcioletnim może berbeciem. Na 3-go Maja zacząłem rzęzić. Tu i na
Konarskiego mijali mnie już wszyscy. Całe stada biegaczy. Na Konarskiego niby w
dobrej popijawie urwał mi się film. Nie wiem, jak znalazłem się w Parku
Kazimierza Wielkiego. Widziałem tylko plecy grupy, która jakieś dwadzieścia
metrów podążała przede mną. Byłem sam. Na miękkich nogach, z wielkim brakiem
powietrza w płucach i z zaparowanymi od gorącego oddechu okularami. Publiczność
zaczęła mi klaskać, a to znaczy że byłem ostatni, bo ostatniemu się klaszcze za
upór i by dotrwał do mety…
Dobiegłem.
Pamiątkowy medal z rąk ładnej dziewczyny i woda mineralna. Oprzytomniałem i
okazało się, że nie byłem ostatni, że za mną inni jeszcze biegli i biegli. Wkrótce
zjawiła się Basieńka, a potem Janusz…
Na 1276
biegnących byłem 593 (w swojej kategorii wiekowej – 27), Basia – 688, Janusz –
924. Z czasem 26’31”75’” o cztery minuty pokonałem samego siebie, ale… wolałbym
mieć gorszy wynik, byle bieg był przyjemniejszy, byle nie przypominał piekła
wypluwającego płuca gruźlika, byle ramię w ramię z Basią i Januszem.
Basi – mimo
wyniku 27’00”70”’ – też źle się biegło. Jedynie Janusz ze swego udziału był
zadowolony. Podszedł do imprezy na luzie i z czasem 29’25”50’” po kilku
godzinnych treningach osiągnął to, na co ja potrzebowałem aż ośmiu miesięcy
ćwiczenia. No, ale on uprawiał triathlon…
Ciekawe, jaki
miałby wynik, gdyby trenował nie przez kilka godzin, a przez kilka miesięcy?
Od lewej: Artur, Karol, Janusz, Basieńka i ja. |
Wszyscy
ukończyliśmy bieg i to się liczy. Doszliśmy do wniosku, że w kolejną setną
rocznicę raczej nie będzie nam się chciało biegać. Raczej wymyślimy coś innego
– wszak mamy na to całe sto lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz