Kiedy
11.XI.2018 roku wspólnie z Basią, Arturem, Karolem i Januszem szczęśliwie
przebiegliśmy 5 km w Biegu
Niepodległości, nie przypuszczałem, że jeszcze raz zaryzykuję start. A
jednak…
Podczas owych
słynnych pięciu kilometrów z okazji stulecia odzyskania niepodległości biegło
mi się bardzo źle. Biegłem za szybko. Już po dwóch kilometrach myślałem, że
płuca wypluję. Ledwie dociągnąłem do mety. Na dodatek po drodze był taki ścisk,
że w tłoku pogubiłem koleżeństwo i cały czas musiałem uważać, by nie przewrócić
się o czyjeś nogi lub nikomu nie wpaść na plecy. Koszmar.
Mimo że
później przez dwa tygodnie przepona nie pozwalała mi na szerszy oddech, wynik
był dla mnie korzystny. Korzystny, ale niedosyt pozostał.
Pomyślałem, że
w biegu na dłuższy dystans będzie znacznie lepiej. Nikt nikomu nie będzie zachodził
drogi, nikt nie będzie raptem się zatrzymywał lub nikogo roztrącał. Dlatego
podjąłem decyzję, że spróbuję się jeszcze raz, ale na 10 km. Podobnie uważał
też Janusz i niezależnie ode mnie również zdecydował się na
dziesięciokilometrowy bieg. Obaj więc zapisaliśmy się do największej imprezy w
regionie, czyli do organizowanego przez Bank PKO „4-go Bydgoskiego Festiwalu Biegowego.”
Do tego
festiwalu akces złożyła również niezmordowana Basieńka i Artur.
Ostro zabrałem
się do treningów. Biegałem zatem dżdżystą jesienią i zimowymi przymrozkami.
Biegałem lodowatą, czasem deszczową wiosną.
Tak czynił też
Janusz. Raz – a był to dzień nadzwyczaj ciepły, po którym natychmiast nastąpił
zjazd o 10 stopni – na trasie treningu pobiegliśmy razem. Powstańców
Wlkp.-Wyszyńskiego-Skłodowskiej-Curie-Sułkowskiego-Kamienna z drobnymi
uzupełnieniami to była nasza ćwiczebna marszruta. Biegło nam się dobrze, wręcz
relaksacyjnie. A czas był rewelacyjny: o trzy minuty lepszy niż przeciętnie!
Tyle że potem
kolana dały nam o sobie znać.
W niedzielę
12-go maja – w dniu urodzin mojego brata – do zawodów przystąpiliśmy w
minorowych nastrojach: nogi, nogi, nogi! Bolące w kolanach nogi! A poza tym
aura, czyli deszcz, deszcz, deszcz!
Na stadionie
Zawiszy był tłum. Długo staliśmy w kolejce, by oddać ciuchy do szatni. Na
dodatek pęcherz się ozwał solidnym ciśnieniem.
Niestety, był
taki ścisk, że przejście pięciu metrów od szatni do toalety przez dziesięć
minut okazało się niewykonalne. Ugrzązłem w próbie dostania się do ubikacji. Potem
– bez oddania moczu – szybki wypad na stadion, bo już odliczano start.
Odnalazłem Basię i Artura, ale gdzieś zgubił mi się Janusz. Nigdzie go nie
widziałem.
Gdy tłum żwawo
ruszył, ja zwolniłem. Basia i Artur sprintem mnie minęli, tabuny biegaczy
również, ale to kompletnie ignorowałem. Biegłem swoje. Biegłem w swoim rytmie.
Po kilkuset
metrach owczy pęd masy oklapł. Najsłabsi zawodnicy zaczęli odpadać. Ja biegłem
równo. Raz ktoś mnie mijał, by po kilometrze zostać za mną w tyle, raz ja kogoś
wyprzedziłem. Równo. Deszcz też zacinał równo. Było zimno, bo tylko 7 stopni
Celsjusza.
Nie czułem ani
wilgoci – byłem w kilku warstwach odzieży – ani zimna. Mimo twarzy mokrej nie zalewał
mnie deszcz, lecz pot.
Przez pół
godziny było świetnie: dużo luzu na drodze. Nikt się nie przepychał, nie
potrącał nikogo bądź raptem przystając nie powodował, że ktoś komuś wpadał na
plecy.
Potem
nastąpiła apokalipsa. Do biegu ruszyli półmaratończycy. Biegli tabunami, biegli
sprintem. Jakby do odjeżdżającego z przystanku autobusu. Dość powiedzieć, że
ich czas – czas przebiegnięcia 21 km z hakiem – dorównywał czasowi przeciętnego
biegu na 10 km!
Watahy
półmaratończyków rozpychały się brutalnie, potrącały nas – mnie dwukrotnie,
spychały na krawędź drogi. Zostawiały nam kałuże i nierówności asfaltu. Przykre.
Na metę
wpadłem 45 sekund za Basią. Pomimo początkowego wielkiego dystansu dzieliło nas
tylko 19-tu innych zawodników. Za mną był Janusz…
|
Sprintem przekraczam metę... |
|
Na mecie od lewej: Janusz, Basieńka, ja i Artur. |
|
Pamiątkowy medal uczestników biegu. |
Niezależnie od
wyniku każdy z nas był zadowolony, gdyż biegliśmy na swoich warunkach, a nie na
warunkach podyktowanych nam przez tłum. Nikt z nas nie rzęził, nie umierał, nie
wypluwał płuc.
Teraz przed
nami już tylko półmaraton. Kto wie, może będziemy na siłach, by w przyszłym
roku pobiec…