poniedziałek, 29 lipca 2019

„Kierunek Falaise”, czyli Łabiszyn

Janusz i ja pięć lat już nie byliśmy w Łabiszynie. Miasteczko sympatyczne, a w pobliżu efektowny pałac w Lubostroniu, aczkolwiek dojazd dla rowerzystów uciążliwy: jak nie piachy, które nawet zmuszają do pchania roweru, to dalekie objazdy i przejścia na drugą stronę jezdni z wielkim ryzykiem przejechania przez samochody, bo tak potężny ruch na drodze. Poza tym nawierzchnie asfaltowe bardziej pocerowane niż kapota włóczęgi.
Pretekstem by znów odwiedzić miasteczko były doroczne rekonstrukcje bitew z czasów II wojny światowej pod nazwą „Łabiszyńskie spotkania z historią”. Tym razem przełamanie frontu w Normandii.
Inscenizacje odbywają się na plaży w Smerzynie. Na pokazy ściągają ludzie z całego województwa i okolic. Nic dziwnego, że fotografując, nie dopchałem się do miejsc, skąd najlepiej było widać przebieg walk. 

 
Ratusz miejski w Łabiszynie

Postać przed posterunkiem policji to nie pomnik
na cześć komisarza Maigreta czy detektywa Herculesa Poirot,
lecz miejscowy doktor Judym, czyli dr Julian Edward Gerpe (1816-1876).
 

Na kolejnych ilustracjach inscenizacja walk widziana od strony niemieckiej.
 



















piątek, 24 maja 2019

4. PKO Bydgoski Festiwal Biegowy

Kiedy 11.XI.2018 roku wspólnie z Basią, Arturem, Karolem i Januszem szczęśliwie przebiegliśmy 5 km w Biegu Niepodległości, nie przypuszczałem, że jeszcze raz zaryzykuję start. A jednak…
Podczas owych słynnych pięciu kilometrów z okazji stulecia odzyskania niepodległości biegło mi się bardzo źle. Biegłem za szybko. Już po dwóch kilometrach myślałem, że płuca wypluję. Ledwie dociągnąłem do mety. Na dodatek po drodze był taki ścisk, że w tłoku pogubiłem koleżeństwo i cały czas musiałem uważać, by nie przewrócić się o czyjeś nogi lub nikomu nie wpaść na plecy. Koszmar.
Mimo że później przez dwa tygodnie przepona nie pozwalała mi na szerszy oddech, wynik był dla mnie korzystny. Korzystny, ale niedosyt pozostał.
Pomyślałem, że w biegu na dłuższy dystans będzie znacznie lepiej. Nikt nikomu nie będzie zachodził drogi, nikt nie będzie raptem się zatrzymywał lub nikogo roztrącał. Dlatego podjąłem decyzję, że spróbuję się jeszcze raz, ale na 10 km. Podobnie uważał też Janusz i niezależnie ode mnie również zdecydował się na dziesięciokilometrowy bieg. Obaj więc zapisaliśmy się do największej imprezy w regionie, czyli do organizowanego przez Bank PKO „4-go Bydgoskiego Festiwalu Biegowego.”
Do tego festiwalu akces złożyła również niezmordowana Basieńka i Artur.
Ostro zabrałem się do treningów. Biegałem zatem dżdżystą jesienią i zimowymi przymrozkami. Biegałem lodowatą, czasem deszczową wiosną.
Tak czynił też Janusz. Raz – a był to dzień nadzwyczaj ciepły, po którym natychmiast nastąpił zjazd o 10 stopni – na trasie treningu pobiegliśmy razem. Powstańców Wlkp.-Wyszyńskiego-Skłodowskiej-Curie-Sułkowskiego-Kamienna z drobnymi uzupełnieniami to była nasza ćwiczebna marszruta. Biegło nam się dobrze, wręcz relaksacyjnie. A czas był rewelacyjny: o trzy minuty lepszy niż przeciętnie!
Tyle że potem kolana dały nam o sobie znać.
W niedzielę 12-go maja – w dniu urodzin mojego brata – do zawodów przystąpiliśmy w minorowych nastrojach: nogi, nogi, nogi! Bolące w kolanach nogi! A poza tym aura, czyli deszcz, deszcz, deszcz!
Na stadionie Zawiszy był tłum. Długo staliśmy w kolejce, by oddać ciuchy do szatni. Na dodatek pęcherz się ozwał solidnym ciśnieniem.
Niestety, był taki ścisk, że przejście pięciu metrów od szatni do toalety przez dziesięć minut okazało się niewykonalne. Ugrzązłem w próbie dostania się do ubikacji. Potem – bez oddania moczu – szybki wypad na stadion, bo już odliczano start. Odnalazłem Basię i Artura, ale gdzieś zgubił mi się Janusz. Nigdzie go nie widziałem.
Gdy tłum żwawo ruszył, ja zwolniłem. Basia i Artur sprintem mnie minęli, tabuny biegaczy również, ale to kompletnie ignorowałem. Biegłem swoje. Biegłem w swoim rytmie.
Po kilkuset metrach owczy pęd masy oklapł. Najsłabsi zawodnicy zaczęli odpadać. Ja biegłem równo. Raz ktoś mnie mijał, by po kilometrze zostać za mną w tyle, raz ja kogoś wyprzedziłem. Równo. Deszcz też zacinał równo. Było zimno, bo tylko 7 stopni Celsjusza.
Nie czułem ani wilgoci – byłem w kilku warstwach odzieży – ani zimna. Mimo twarzy mokrej nie zalewał mnie deszcz, lecz pot.
Przez pół godziny było świetnie: dużo luzu na drodze. Nikt się nie przepychał, nie potrącał nikogo bądź raptem przystając nie powodował, że ktoś komuś wpadał na plecy.
Potem nastąpiła apokalipsa. Do biegu ruszyli półmaratończycy. Biegli tabunami, biegli sprintem. Jakby do odjeżdżającego z przystanku autobusu. Dość powiedzieć, że ich czas – czas przebiegnięcia 21 km z hakiem – dorównywał czasowi przeciętnego biegu na 10 km!
Watahy półmaratończyków rozpychały się brutalnie, potrącały nas – mnie dwukrotnie, spychały na krawędź drogi. Zostawiały nam kałuże i nierówności asfaltu. Przykre.
Na metę wpadłem 45 sekund za Basią. Pomimo początkowego wielkiego dystansu dzieliło nas tylko 19-tu innych zawodników. Za mną był Janusz…



Sprintem przekraczam metę...



Na mecie od lewej: Janusz, Basieńka, ja i Artur.


Pamiątkowy medal uczestników biegu.



Niezależnie od wyniku każdy z nas był zadowolony, gdyż biegliśmy na swoich warunkach, a nie na warunkach podyktowanych nam przez tłum. Nikt z nas nie rzęził, nie umierał, nie wypluwał płuc.
Teraz przed nami już tylko półmaraton. Kto wie, może będziemy na siłach, by w przyszłym roku pobiec…




piątek, 26 kwietnia 2019

Opole – miasto znane festiwalem i nieznane… miastem



Miasta Dolnego Śląska zawsze urzekały mnie swą urodą, a także irytowały zaniedbaniem. Wiadomo: tam siedzą kresowiacy, a oni od zawsze byli gospodarzami niefrasobliwymi i zawsze na estetykę swego otoczenia machali ręką.

W ponad tysiącletnim Opolu nad Odrą jednak jest inaczej. Tu silna grupa autochtonów wymusiła na przybyszach zza Buga zupełnie inne podejście do swojego miasta. Dlatego mimo poważnych zniszczeń odniesionych w czasie II wojny światowej udało się odbudować miasto w taki sposób, by nie straciło swej przedwojennej atrakcyjności. Być może Opolu pomógł fakt, że przed wojną była tu silna mniejszość polska, a być może szczęsny wybór na siedzibę corocznego Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej.
W każdym razie to bardzo piękne miasto. I trochę smutno, że ogółowi Polaków kojarzy się tylko z festiwalem. W tej materii chyba promocja Opola kuleje: co by szkodziło, by przy reklamowaniu zaproszonych wykonawców pokazać też urodę uliczek rynku, pomników? Do miasta mogliby ściągać nie tylko miłośnicy polskiej piosenki.
Do Opola trafiłem trochę przypadkiem. Po szczęśliwym dla mnie konkursie ZAiKS-u na sztukę teatralną w wyniku którego za jednoaktówkę „Żona Łysego” otrzymałem całkiem sporą nagrodę pieniężną i po skierowaniu owej „Żony” do realizacji filmowej – co rzecz jasna ponownie zasiliło moje finanse – postanowiłem zainwestować w siebie.
Od ponad roku biedziłem się z odlaniem w żywicy płaskorzeźby „Erynia”. Co odlew, to porażka. Po trzech kosztownych próbach najzwyczajniej brakowało mi pieniędzy na dalsze prace. Nagroda wszystko zmieniła. Stać mnie teraz było na profesjonalne odlanie mitycznej postaci w brązie. Rozejrzałem się po internecie i pośród rozmaitych odlewni i po zaznajomieniu się z ich warunkami wykonania usługi zdecydowałem się na ART-ODLEW w Opolu.
Tak po całonocnej jeździe pociągiem trafiłem do stolicy polskiej piosenki.
 



Stylowy, neogotycki dworzec Opole Główne.



Deptak przy ulicy Krakowskiej. Powstał… z niczego.
Prowincjonalną, zaniedbaną ulicę z wielką dbałością
zmieniono w stylowe miejsce przechadzek.
Podświetlona figura to nie rzeźba abstrakcyjna,
lecz jedna z wykonanych ze stali ławek.


Świt w ruinie u zbiegu ulicy Partyzanckiej z Północną.



I ponownie świt w ruinie u zbiegu ulicy Partyzanckiej z Północną.



Opolska Wenecja nad Młynówką.
Jest mniej spektakularna niż bydgoska, ale też ma swój klimat



„Most groszowy”, albo „Zielony mostek”.
Powstał już w 1894 roku. Obecny, secesyjny kształt
jest z 1903 roku. Nazwa „groszowy” wzięła się z opłaty
pobieranej za przejście.



Udane połączenie starych kamienic z nową siedzibą
Banku Pekao na Placu Wolności.



Ratusz miejski na Rynku. Wbrew pozorom nie jest taki stary.
Jego obecny kształt nawiązujący do renesansowego
pałacu Vecchio we Florencji powstał w 1936 roku



Pomnik założyciela miasta księcia
Kazimierza I Opolskiego obok ratusza. Rzecz wykonana 
przez ART-ODLEW,któremu i ja powierzyłem model z gipsu.



Wieża Piastowska. Jedyne wspomnienie
po zamku Piastów śląskich A zatem Wieża Piastowska…



…i artylerzysta, który ją wystrzeliwuje w Kosmos. 
Monument – też dzieło ART-ODLEW – nosi miano
„Brońmy swego opolskiego”.



Słynny w PRL-u pomnik bojowników o polskość Opola.
Ówczesna awangarda betonowa siliła się na <<simbola>> 
godnego patosu tamtych dni. Oto na skubiącej trawę krowie
stoi cycofon o rękach jak orangutan. 
Czy ów cycofon to Polska, a Opole to krowa (dojna)?



Pomnik Obrońców Poczty, ale nie gdańskiej, tylko opolskiej,
i nie z 1939 roku tylko z 1918-go.



Parowóz przy dworcu jako efektowny
znak wieku pary w komunikacji.