piątek, 24 maja 2019

4. PKO Bydgoski Festiwal Biegowy

Kiedy 11.XI.2018 roku wspólnie z Basią, Arturem, Karolem i Januszem szczęśliwie przebiegliśmy 5 km w Biegu Niepodległości, nie przypuszczałem, że jeszcze raz zaryzykuję start. A jednak…
Podczas owych słynnych pięciu kilometrów z okazji stulecia odzyskania niepodległości biegło mi się bardzo źle. Biegłem za szybko. Już po dwóch kilometrach myślałem, że płuca wypluję. Ledwie dociągnąłem do mety. Na dodatek po drodze był taki ścisk, że w tłoku pogubiłem koleżeństwo i cały czas musiałem uważać, by nie przewrócić się o czyjeś nogi lub nikomu nie wpaść na plecy. Koszmar.
Mimo że później przez dwa tygodnie przepona nie pozwalała mi na szerszy oddech, wynik był dla mnie korzystny. Korzystny, ale niedosyt pozostał.
Pomyślałem, że w biegu na dłuższy dystans będzie znacznie lepiej. Nikt nikomu nie będzie zachodził drogi, nikt nie będzie raptem się zatrzymywał lub nikogo roztrącał. Dlatego podjąłem decyzję, że spróbuję się jeszcze raz, ale na 10 km. Podobnie uważał też Janusz i niezależnie ode mnie również zdecydował się na dziesięciokilometrowy bieg. Obaj więc zapisaliśmy się do największej imprezy w regionie, czyli do organizowanego przez Bank PKO „4-go Bydgoskiego Festiwalu Biegowego.”
Do tego festiwalu akces złożyła również niezmordowana Basieńka i Artur.
Ostro zabrałem się do treningów. Biegałem zatem dżdżystą jesienią i zimowymi przymrozkami. Biegałem lodowatą, czasem deszczową wiosną.
Tak czynił też Janusz. Raz – a był to dzień nadzwyczaj ciepły, po którym natychmiast nastąpił zjazd o 10 stopni – na trasie treningu pobiegliśmy razem. Powstańców Wlkp.-Wyszyńskiego-Skłodowskiej-Curie-Sułkowskiego-Kamienna z drobnymi uzupełnieniami to była nasza ćwiczebna marszruta. Biegło nam się dobrze, wręcz relaksacyjnie. A czas był rewelacyjny: o trzy minuty lepszy niż przeciętnie!
Tyle że potem kolana dały nam o sobie znać.
W niedzielę 12-go maja – w dniu urodzin mojego brata – do zawodów przystąpiliśmy w minorowych nastrojach: nogi, nogi, nogi! Bolące w kolanach nogi! A poza tym aura, czyli deszcz, deszcz, deszcz!
Na stadionie Zawiszy był tłum. Długo staliśmy w kolejce, by oddać ciuchy do szatni. Na dodatek pęcherz się ozwał solidnym ciśnieniem.
Niestety, był taki ścisk, że przejście pięciu metrów od szatni do toalety przez dziesięć minut okazało się niewykonalne. Ugrzązłem w próbie dostania się do ubikacji. Potem – bez oddania moczu – szybki wypad na stadion, bo już odliczano start. Odnalazłem Basię i Artura, ale gdzieś zgubił mi się Janusz. Nigdzie go nie widziałem.
Gdy tłum żwawo ruszył, ja zwolniłem. Basia i Artur sprintem mnie minęli, tabuny biegaczy również, ale to kompletnie ignorowałem. Biegłem swoje. Biegłem w swoim rytmie.
Po kilkuset metrach owczy pęd masy oklapł. Najsłabsi zawodnicy zaczęli odpadać. Ja biegłem równo. Raz ktoś mnie mijał, by po kilometrze zostać za mną w tyle, raz ja kogoś wyprzedziłem. Równo. Deszcz też zacinał równo. Było zimno, bo tylko 7 stopni Celsjusza.
Nie czułem ani wilgoci – byłem w kilku warstwach odzieży – ani zimna. Mimo twarzy mokrej nie zalewał mnie deszcz, lecz pot.
Przez pół godziny było świetnie: dużo luzu na drodze. Nikt się nie przepychał, nie potrącał nikogo bądź raptem przystając nie powodował, że ktoś komuś wpadał na plecy.
Potem nastąpiła apokalipsa. Do biegu ruszyli półmaratończycy. Biegli tabunami, biegli sprintem. Jakby do odjeżdżającego z przystanku autobusu. Dość powiedzieć, że ich czas – czas przebiegnięcia 21 km z hakiem – dorównywał czasowi przeciętnego biegu na 10 km!
Watahy półmaratończyków rozpychały się brutalnie, potrącały nas – mnie dwukrotnie, spychały na krawędź drogi. Zostawiały nam kałuże i nierówności asfaltu. Przykre.
Na metę wpadłem 45 sekund za Basią. Pomimo początkowego wielkiego dystansu dzieliło nas tylko 19-tu innych zawodników. Za mną był Janusz…



Sprintem przekraczam metę...



Na mecie od lewej: Janusz, Basieńka, ja i Artur.


Pamiątkowy medal uczestników biegu.



Niezależnie od wyniku każdy z nas był zadowolony, gdyż biegliśmy na swoich warunkach, a nie na warunkach podyktowanych nam przez tłum. Nikt z nas nie rzęził, nie umierał, nie wypluwał płuc.
Teraz przed nami już tylko półmaraton. Kto wie, może będziemy na siłach, by w przyszłym roku pobiec…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz